English
strona archiwalna

Dwa światy [rozmowa z Joshuą Z. Weinsteinem]

Marta Bałaga
9/08/17
Kadr z filmu "Menashe"
Ludobójstwo zaczyna się od słowa [rozmowa z Joanną Kos-Krauze] Prawo do inności [rozmowa z Danielą Vegą]

"Menashe" miał mieć prawdziwe, realistyczne zakończenie. Większość ludzi dorastających w takich społecznościach nigdy ich nie opuszcza. Chciałem opowiedzieć o kimś, kto zostaje. W przeciwnym razie byłoby to zbyt proste – mówi Joshua Z. Weinstein, reżyser filmu ukończonego w polskiej firmie postprodukcyjnej Fixa Film w ramach udziału w US in Progress na American Film Festival. 

Marta Bałaga: Twój film powstawał w środowisku nowojorskich chasydów. Dlaczego jednak postanowiłeś nakręcić „Menashe” w jidysz? Przecież sam nie mówisz w tym języku. 

Joshua Z. Weinstein: Nie był to wynik jakichś długotrwałych rozważań – po prostu musieliśmy tak zrobić. Także dlatego, żeby realistycznie pokazać, jak naprawdę wygląda ich życie. Nie wszyscy z nich mówią po angielsku, a już na pewno nie płynnie. Aktor grający Menashe [Menashe Lustig – przyp. red.] nauczył się go dopiero w wieku 23 lat! Wyobrażasz to sobie? Poza tym zawsze uważałem, że język wyjątkowo dużo mówi o danej kulturze. 

Ale jak robi się film, nie rozumiejąc, o czym mówią bohaterowie?

Długo [śmiech]. Wszystko zajmowało nam znacznie więcej czasu. Najpierw przeprowadzaliśmy próby po angielsku, a dopiero potem aktorzy zaczynali mówić w jidysz. Dzięki temu mogli zachować podczas scen spontaniczność. Okazało się to bardzo istotne, bo mowa o zupełnych amatorach. Trudno przychodzi im powtórzenie tych samych gestów, a co dopiero całych scen. Śmiałem się, że nasz plan zdjęciowy przypominał Organizację Narodów Zjednoczonych. Z tyłu siedział tłumacz, który szeptał prosto w ucho mojego producenta, a ja, przywołując całą znajomość tego języka, na jaką było mnie stać, starałem się zrozumieć, w jakim kierunku zmierza akcja. 

"Menashe" to pierwszy film, który powstał w tej odizolowanej społeczności. Jak udało ci się przekonać jej członków do wzięcia w nim udziału? Do tego, żeby ci zaufali?

Zrobienie tego filmu wydawało się niemożliwością – wielu już próbowało i nikomu się nie udało. Pomogło mi jednak to, że wcześniej realizowałem dokumenty. Jestem przyzwyczajony do tego, żeby poznawać nowych ludzi i krok po kroku zdobywać ich zaufanie. Tym razem okazało się to łatwiejsze, bo miałem przewodnika. W ten zamknięty świat wprowadził mnie Daniel Finkelman. To chasyd, który kręci teledyski. Między innymi dla swojego szwagra, Lipy Schmeltzera, określanego mianem lokalnej Lady Gagi [śmiech]. To dzięki niemu mogłem zrobić ten film, bo jeśli znasz Daniela, ludzie od razu spoglądają na ciebie inaczej. Mimo to i tak nie obyło się bez problemów. Grożono nam i żądano, żebyśmy zaprzestali pracy.  początkowo miał mieć w filmie teścia, ale grający go aktor wycofał się w ostatniej chwili – bał się, z jaką spotka się to reakcją. No to teraz ma szwagra. 

Co wywołało tak agresywną reakcję? Byli przeciwni temu, że ktoś z zewnątrz chce o nich opowiedzieć?

Wyznawane zasady nie pozwalają im oglądać filmów, słuchać muzyki ani używać komputerów. Rabini i inni liderzy sprawują nad tą społecznością absolutną kontrolę, sztukę traktując z dużą podejrzliwością. Mówią im, gdzie mają pracować, gdzie mieszkać. Nie wspominając już o życiu prywatnym, bo o nim też zwykle decyduje ktoś inny. 

Musieliśmy ukrywać się z tym, co robimy. Co chwila traciliśmy aktorów, którzy rezygnowali z dnia na dzień, albo zmienialiśmy lokalizację. Nie byłem do tego przyzwyczajony, bo w Nowym Jorku bardzo ceni się kino. Możesz kręcić na ulicach, a ludzie lubią się temu przyglądać. Ale w tym przypadku było nieco inaczej. Niektórzy bardzo się denerwowali na sam widok kamery. Inni tylko zerkali w naszym kierunku, ani na chwilę nie zwalniając kroku. Raz zdarzyło nam się, że w samym środku bardzo emocjonalnej sceny, gdy Menashe przeprasza swojego synka, podszedł do niego ktoś z ogromnym pudłem w rękach. Powiedział: "O, cześć, Menashe. Zaniesiesz to jutro mojemu kuzynowi?". Potem powiedział, że widział naszą ekipę, ale nie do końca rozumiał, co właściwie robimy.

Wiernie trzymaliście się scenariusza? Niektóre sceny wydają się wyjątkowo swobodnie poprowadzone.

Odpowiem bardzo precyzyjnie: 75 procent filmu to stuprocentowe odzwierciedlenie scenariusza [śmiech]. Ale sceny między Menashe a jego synkiem, granym przez Rubena Niborskiego, rzeczywiście często były improwizowane, bo Menashe musiał zadbać przede wszystkim o to, żeby Ruben nie tracił zainteresowania odgrywaną sceną. Ciągle wymyślaliśmy jakieś gry – na przykład mówiłem, żeby bawili się czymś, co leży na stole. Poza tym Menashe podchodził do wszystkiego bardzo metodycznie i kiedy musiał krzyczeć na Rubena albo nawet nim potrząsnąć, naprawdę się denerwował. Nie potrafił potem wielokrotnie wykrzesać z siebie takich emocji. 

Biorąc pod uwagę twoje wcześniejsze doświadczenia, dlaczego postanowiłeś zrobić z tej historii fabułę? Łatwiej – i szybciej – byłoby chyba nakręcić dokument. 

W najlepszych dokumentach filmuje się tylko to, co znajduje się przed kamerą. Jeśli czegoś nie ma, nie trafia do filmu – proste. Każdemu, kto pragnie przede wszystkim opowiadać historie, po jakimś czasie wydaje się to zbyt restrykcyjne. Oczywiście, w "Menashe" też występują "prawdziwi" ludzie – nie ma tu doczepianych bród. Ale w dokumencie pokazujesz ich dokładnie takimi, jakimi są. Nosisz ze sobą ich smutek, a to ogromny ciężar. Po jakimś czasie naprawdę zaczyna ci to ciążyć. Mam ogromny szacunek dla dokumentalistów, ale chciałem wreszcie wyjść poza te ograniczenia. 

Dlaczego więc postanowiłeś pracować z amatorami? 

Moje ulubione filmy łączą w sobie te dwa światy. Wydają się prawdziwe, choć wcale takie nie są. Bracia Dardenne i Kelly Reichardt lubią pracować z amatorami, podobnie było z Cassavetesem. W "Małym Quinquinie" Bruno Dumont pracował z naturszczykami, a przecież i tak nikt nie wziąłby tego miniserialu za dokument. Takie swobodne podejście do reguł rządzących kinem bardzo mnie inspiruje. 

Ta swoboda, o której wspominasz, jest w życiu chasydów właściwie nieobecna. Jak postrzegasz teraz ich rzeczywistość?

Nie zgadzam się z wieloma zasadami tej społeczności. Z tym, jak traktuje się w niej kobiety, z izolowaniem ludzi przed zewnętrznym światem. Ale niektóre mogłyby posłużyć nam za przykład, choćby to, jak wielką rolę odgrywa u nich rodzina. Kiedy słuchałem ich opowieści, sam zaczynałem zastanawiać się nad własnymi wyborami. Czy rzeczywiście potrzebny jest mi smartfon? Naprawdę muszę oglądać filmy? Może mógłbym zająć się w życiu innymi rzeczami, które przyniosłyby mi znacznie więcej satysfakcji. Nie jest tak, że wszyscy przyjmują obowiązujące reguły zupełnie bezkrytycznie. Myślę jednak, że większość z nich jest zadowolona z życia. Oczywiście zdarza się, że ktoś postanawia odejść. Ale nie jest to łatwa decyzja. 

Kino uwielbia historie o bohaterach, którzy decydują się sprzeciwić surowym regułom. Menashe natomiast postanawia się im podporządkować. 

Cieszę się, że to zauważyłaś, bo nie chciałem robić kolejnego hollywoodzkiego filmu. "Menashe" miał mieć prawdziwe, realistyczne zakończenie. Większość ludzi dorastających w takich społecznościach nigdy ich nie opuszcza. Chciałem opowiedzieć o kimś, kto zostaje. W przeciwnym razie byłoby to zbyt proste. 

Rozmawialiśmy z wieloma osobami, bo chcieliśmy być pewni, że to, co robimy, znajduje pokrycie w rzeczywistości. Mimo to, kiedy myślałem o Menashe, myślałem przede wszystkim o sobie. W życiu naprawdę trudno jest się zmienić. Zwykle następuje to bardzo, bardzo powoli – nawet wtedy, gdy bardzo tego pragniesz. Menashe to mężczyzna, któremu zmarła żona. Cierpi, a potem jeszcze dowiaduje się, że może stracić także syna, bo nikt nie wierzy w to, że może sam go wychować. Nic dziwnego, że nie wszystkie jego decyzje są w pełni racjonalne. 

Nikt nie próbował cię zniechęcić? Każdy projekt byłby bardziej komercyjny niż ten.

Normalny człowiek nie budzi się pewnego ranka z myślą, że zrobi film w jidysz z udziałem amatorów. A już na pewno nie oczekuje, że zdobędzie on potem popularność. Gdyby ktoś mi powiedział, że "Menashe" będzie pokazywany na całym świecie, nigdy bym w to nie uwierzył. Zarabiam na życie jako operator. Każdego dnia robię to, czego się ode mnie wymaga, i kocham tę pracę. Ale kiedy reżyseruję filmy, robię to już tylko dla siebie. Nawet jeśli wpadnę na najgłupszy pomysł, nie ma problemu – mogę sobie na to pozwolić. 

 

Rozmawiała Marta Bałaga

 

"Menashe"

 


Marta Bałaga

Dziennikarka filmowa publikująca w Polsce i za granicą. Pisze m.in. dla "Episodi”, "Sirp Eesti Kultuurileht”, "La Furia Umana” oraz "Dwutygodnika”. Współpracuje z wieloma festiwalami filmowymi, w tym z Helsinki International Film Festival. 


czytaj także
Wywiad Debiutanci i weterani [rozmowa z Weroniką Czołnowską] 9/08/17
Relacja KRONIKA 05 T-Mobile Nowe Horyzonty - sceny wybrane 9/08/17
Relacja volontarius (łac.) - dobrowolny 9/08/17
Wywiad Żyć za ojczyznę [rozmowa z Aleksandrą Terpińską] 9/08/17